LIMUZYNA DO WOLNEGO CZYTANIA 10

MONET CHRISTO

Jakim kompletnym bufonem, kabotynem, kretynem i uzurpatorem trzeba być, żeby nazwać swoją książkę: „Bóg, życie i twórczość”.

Napoleon X Dzienis

Słowo ważne jest. Litera. Książka. Ważne wynalazki człowieka. Kto wie czy nie najważniejsze w sumie. Kto wie. Nauczyłem się czytać w bardzo wczesnym wieku, mając około 2-3 lat. Tak mama mi powiedziała. Wychowałem się na wsi, więc pierwsze litery, książki były z moich dziadków, z mojego ojca biblioteczki, z czasopism Młodych Techników i starych książek ze studiów mojego ojca. Z inżynierii elektrycznej ze specjalizacją energetyczną.  W tych książkach znalazłem również negatywy zdjęć mojego ojca. Więc mając kilka lat, siedząc w ciemnym strychu oglądałem negatywy pod światło w szparze między deskami i szperałem między literami. Mój ojciec urodził się tego samego dnia co Napoleon Bonaparte i pewnego spóźnionego w moim życiu dnia powiedział mi, że ostatnią książką jaką czytał przy lampie naftowej był „Hrabia Monte Christo”. Ale ta informacja wtedy już niewiele mogła mi pomóc. Swoje niestety musiało się wydarzyć. A może właśnie stety.

W biblioteczce książki przeróżne, jak to w niedoborze PRLowskim. Dużo małych katolickich książeczek: modlitewniki, śpiewniki, opowiastki o świętych, o ojcu Bosco, ilustrowana w większym formacie „Serce” Edmundo de Amicisa. Bardzo dużo też małych wojennych książeczek z tzw serii „Tygrysa”, trochę „Sensacji XX w.” procesy. Sporo też propagandy powojennej końca lat czterdziestych na przykład „Siódmy krzyż”. Jedno z wydawniczej serii kilkudziesięciu dzieł, w pięknej twardej granatowej z wytłoczonym wizerunkiem na środku Lenina. „O człowieku co się kulom nie kłaniał” i takie tam dziwactwa pokręcone. Trochę książek dla ojca i jego braci za wyniki w nauce. Nie sądzę żeby ktoś to czytał. Ale w PRLu nie pozbywano się żadnej materii, chyba, że się zepsuła, to wtedy na części. Bieda, po prostu.  Z czasem, jak się dobrze skupię to sobie resztę przypomnę 😉 Była jeszcze czterotomowa 'Historia Sztuki’ Michaiła Ałpatowa, ale mało ilustracji w niej było, wiadomo, bo po co.

Typowe PRLowskie betonowe osiedle, dziesięciopiętrowce z parterem i suszarniami na ostatnim 11. W sumie 12. 3 na ulicy Lenina, w tym mój, 2 na Warszawskiej. Nic specjalnego. Nad ściekiem nazywanym rzeką Białką. Trzeba było sobie organizować zabawę. Ach miliony pomysłów. Po książki chodziło się do bibliotek. Na czasopisma trzeba było polować, tak jak na prawie wszystko. Tata chodząc codziennie z rana do sklepu po pieczywo kupował mi zawsze 'Świat Młodych’ z komiksem na końcu. Mama z racji tego, że mogła założyć teczkę w kiosku Ruchu w swojej pracy w Urzędzie Wojewódzkim kupowała mi książki Karola Maya w zeszytach. Póżniej czasopismo komputerowe 'Bajtek’ i 'Komputer’. Po magazyn 'Razem’ ze zdjęciem piłkarza i Dziennik Ludowy z plakatem piosenkarzy na końcu trzeba było się ustawić w sobotę z rana w kolejkę do kiosku Ruchu. Nakłady były małe więc nie każdy dostawał to co chciał. Zdjęcia i plakaty były walutą wymienną na podwórku. Wielu na nie polowało. Myśmy chodzili po skupach makulatury, jak się dobrze zagadało to wpuszczali i można było sobie buszować. To były kompletnie odjazdowe momenty na tych hałdach gazet. Kiedyś to wszystko tętniło życiem, setki dzieci na zewnątrz grających.

W Szkole Podstawowej nr 22 im. Marii Konopnickiej książki można było wypożyczać dopiero od 3 klasy. Pamiętam, że wygrałem jakiś konkurs, bo bardzo dużo wypożyczyłem. Około 80 książek. Śmieszne. Mieliśmy takiego matematyka, co popijał z termosu sobie. Fajny facet w ogóle, w Solidarności był. No jakoś mnie upatrzył sobie i wysyłał mnie na lekcji po 'Expres Wieczorny’, codzienniaka takiego. Ale dzięki temu mogłem zachodzić sobie do księgarni niedaleko szkoły na Mickiewicza i wąchać sobie książki. Po stanie wojennym, po 1984 roku jak zaczęły się powoli odwilże postkomunistyczne, wprowadzono w księgarniach tzw subskrypcje. Takie talony uprawniające do zakupu książek. Przedpłaty, można powiedzieć. Pamiętam, że też na nie polowałem. Kupiłem sobie wtedy Małą Encyklopedię Kultury Antycznej na przykład. Kiedyś temu matematykowi zrobiłem numer i kupiłem wcześniej ten Expres i jak mnie wysyłał, to wyjąłem zza pazuchy i mu dałem. Nie mógł wyjść z wrażenia. A to było przecież takie proste. Co on w tym termosie miał? 😉 Dużo fantastyki czytałem. Również polskiej. Ulubionym był tomik opowiadań Adama Synowca „Powrót z przesiadką”. Conany Howarda się kolekcjonowało. Relaxy, zeszyty zbiorczych różnych komiksów w odcinkach. Kapitany Żbiki, Tytusy itd. To co było dostępne. Na osiedlu mówiło się że Władcę pierścieni można tylko raz przeczytać. Po kopie do wypożyczenia się stało w zamówionej kolejce.

I Liceum im. Adam Mickiewicza podobno było najlepsze w Białymstoku, część rodziny mojej tam się uczyła i chwaliła sobie pedagogów. Ja je wybrałem bo było stosunkowo daleko i po drodze mogłem sobie wracać i zaglądać do wszystkich księgarni i antykwariatów. Taki codzienny rytuał. Znałem wszystkich sprzedawców, oni mi zostawiali książki. Super relacje, jak na smarkacza. Po drodze też spotykałem różnych ludzi, z którymi mogłem sobie pogadać. Przybić piątkę itd. Wielu z tych księgarni już nie ma. W naukowo technicznej na Świętojańskiej jest Urząd Skarbowy. Medyczna jest pusta, tylko neon został. Dzięki temu nawykowi zagadywania antykwariuszy, często dowiaduję się ciekawych tipów. Na przykład w ulubionych antykwariatach w Warszawie dowiedziałem się kto ze znanych osób jest szpiegiem. Przecież jest to wiedza bezcenna. Na przykład. Na studiach czyta się głównie sztuki, dramaty, komedie, nowe teksty w pismach teatralnych, recenzje 😉 Nie ma czasu specjalnie na książki niestety. W przeciwieństwie na WOT czyli Wydziale Odrzuconych Talentów. Tam się tylko czyta i ogląda, a później co po niektórzy idą na reżyserię. Za to po studiach jest dużo czasu na czytanie. Siedzi się i czeka na telefon, aż zadzwonią i powiedzą, że jesteś potrzebny. Tak, praca polegająca na czekaniu, głównie. Jak wylądowałem z powrotem w Białymstoku wykończony wydarzeniami warszawskiego przesilenia, grałem gościnnie w teatrze i przez kilka lat tylko czytałem, po parę książek dziennie. Kupowałem głównie na aukcjach internetowych. Uzupełniałem się, że tak powiem. Głownie antropologia, psychologia, filozofia. Literaturę piękną wartą sceny znałem ze studiów.

W telewizji publicznej w betonowej Warszawie było ciekawie. Bo pracując głównie w redakcji kultury w nieczynnym już bloku D było się uprzywilejowanym kulturalnie. Wydawnictwa przysyłały tzw szczotki, czyli kopie przed wydrukiem, albo już gotowe książki. Nowe tłumaczenia tzw arcydzieł były chyba najciekawsze. Także można było przebierać. Ale królował wszechobecny antypolonizm i wyświechtany do granic możliwości postmodernizm, więc większość po czasie poszła na sprzedaż. Przyjechał chłop w wyciągniętym czarnym swetrze z przerzedzoną od drapania brodą i zabrał te arcydzieła. Z Wydawnictwa Czarne np. I od razu się lżej zrobiło. Pogadaliśmy chwilę o jego beztroskim i niekosztownym przeżywaniu dramatu ludzkiego w łóżku. Niewiele książek zostawiłem sobie po tej pracy. Rzuciłem teraz okiem na półki, znalazłem nowe tłumaczenie Boskiej Komedii, z poezji 'Mapa Nowego Świata’ Dereka Walcotta, reporterską ’McMafię’ Mishy Glenny’ego. Nic z historii. Słabo, jak na parę lat w tejże redakcji. Cóż rzec. Poznałem wielu współczesnych polskich i zagranicznych pisarzy. Przeprowadziłem i nagrałem z nimi sporo wywiadów. Niektóre ich książki przeczytałem, ale jakoś, żeby być uczciwym, nie zostawiłem sobie na powtórne. Nie wiem. Takie kryterium właśnie stosuję. Zostawiam te, które będę chciał być może jeszcze kiedyś przeczytać. Albo porównać.

W pewnym momencie orientujesz się, że gdziekolwiek w tej betonowej pułapce szklanej się znajdujesz, w jakimkolwiek nie wypożyczonym mieszkaniu, wszędzie jest jakiś problem. Wszędzie są kraty, coś jest zamknięte, coś niedozwolone, jakiś wariat krzyczy, albo ściany jakiś kretyn wybielił wapnem i nie możesz się dotykać. Wszędzie jakiś więzienie, ktoś cię zmusza, żebyś je tak traktował. Zewsząd chcesz uciekać i nie możesz, bo albo pogoda, albo nie ma pracy, zawsze coś. A agencje oszukują jak mogą na podpisywaniu wstępnej umowy, kiedyś to był zupełny standard i kompletna loteria. A często i gęsto mieszkanie trzeba było szybko znaleźć. No i trafiały się ekwilibrystyki różne, a to heroinista w wannie, karzeł wredny na żonę niemowę, mieszkanie nad teatrem sztandarowej polskiej histeryczki, której nigdy nie chcesz spotkać, najbardziej zanieczyszczona ulica i codziennie na wiosnę czy w lecie cała szufla byłych startych opon. Raz mieszkałem w tej samej kamienicy, w tak zwanych dwóch studniach w najbardziej „czułym” punkcie pracy nocnej niewybrednych ulicznych kobiecinek. Ja to potrafię gadatliwy być czasami, ale nie mogliśmy za długo gadać, bo od razu z budki z hotdogami biegł misio w łatanej skórze. Recydywa na podejrzanych dzielnicach wydaje się w takich wypadkach najbezpieczniejsza, bo lojalna. Mieszkań kilkadziesiąt, zmiany z różnych powodów, na studiach wiadomo, często niezależnie od ciebie. Kiedyś nawet, żeby się utrzymać, wynajmowałem pokój grupie girls/bandowej na próby, TAboo, czy jakoś tak, bo chyba nie bardzo im wypaliło. Henna, henna, gehenna. Miło wspominam np stancję u rodziny disko/polowej kierowcy pogotowia rządowego. Super historie, kompletnie niewiarygodne i podważające tzw dobry smak. 😉 Książki wtedy ratują sytuację. Wchodzisz w inny świat. Po prostu. Czasem nawet wybierasz coś dokładnie lub na odwrót, ale w jakiejś relacji do tych tzw. przygód. Czasami właśnie to ratuje.

Więc po tym wszystkich historiach, kiedy już trafiasz do tzw polskiej, rządowej telewizji i zaczynasz nieźle zarabiać. Robisz tzw karierę. I kiedy już narobiłeś się jak pies tych formatów, programów, dokumentów, trailerów głupawych, amerykańskich filmów propagandowych, show jakichś absurdalnych, telewidzem kręconych na kolanie, no juz zarobiłeś te pieniądze. To wszyscy dookoła dostają jakiejś szajby i zaczynają gadać o kredytach mieszkaniowych. W pewnym momencie czujesz taką presję ze wszystkich stron, że dla świętego spokoju też kupisz mieszkanie i weźmiesz część kredytu. Obrzydliwej, aroganckiej, oszukanej i kurewskiej lichwy. A jeszcze cię wszyscy zapewniają, że będzie robota, mimo że kryzys itd itd itd. A okazuje się po roku, że wszystko oczywiście jest na odwrót, a ty jak zwykle ze swojego oczywiście doprowadzonego do granic wytrzymałości wyboru masz kompletnie wszystkiego dość i… zostajesz SAM. Ze swoim obrazem. I kiedy już jesteś zdecydowany, żeby sprzedać te mieszkanie okazuje się, że oczywiście nie ma żadnego na nie chętnego. A w slangu obiegowym agencji nieruchomości twój budynek nosi nazwę BIBLIOTEKI. Akurat. A książki po tych wszystkich doświadczeniach jakby… hm, no…teges/oweges… Borges zostaje. I ogląda się wtedy wszystko to co naprodukowała wstrętna telewizja na całym świecie. Ten pseudo organiczny, nikomu niepotrzebny, kryminalny psycho rozrywex. Wire in Blood, innymi słowy. No niewiele po tamtym czasie zostało, po tej selekcji, że tak powiem. Rozcieńczone do bólu, żeby kasę wycisnąć za każdy odcinek i sezon i uśpić widza. No bo co. Ale oszczędności się kończą, a do tej samej pracy słońmi nie zaciągniesz. Ale jak to mówią, nie pójdzie góra do Mahometa, Mahomet przyjdzie do góry. No i z powrotem, ale z więzienia pracujesz. Tzw reżyseria montażu, przywożą na kolanie zrobione często bez rezysera i trzeba coż z tego złożyć. Nie ma o czym gadać. Tylko o jednym niezwykłym zbiegu okoliczności A.D. 2012. Czyli 6 x 12. Lub nawet i więcej.

To była na prawdę masakra. Znikąd pomocy żony. W każdej telewizji plastik tak śmierdzący, że depresja pełną gębę. Ale na prawdę. NIC. NIC. Nic niezależnego, nie było podcastów, żadnych niezależnych mediów. NIC. Gówno wszędzie. Sam je opakowywałem, wiem co mówię. Pod koniec 2011 pojechałem do LAND Służew, do prywatnej firmy zakładającej kablówki zapytać się ile by kosztował prywatny TV broadcast. Powiedzieli że 10K za sprzęt i za każde 10K publiczności-10K kolejny segment. W sumie nie tak źle. I dzwoni po tym do mnie Paula, którą poznałem jak zrobiłem film o Bobie Marley’u na Jamajce w 2008r. Chyba jedyny do tej pory film o nim/reggae stamtąd. Zrobiłem tam jeszcze w tym samym czasie reportaż o Polakach nagrywających płytę w Tuff Gong i segment do swojego programu Łossskot w TVP. W sumie 100 min emisji. Nie tak źle jak na 6 dni pracy. Stąd byłem znany w tym środowisku reggae/rasta w Polsce. I czasami jak nie mogłem już wytrzymać na Osiedlu Robotów TVN Lemingów czyli Miasteczka Wilanów, na niewysuszonym do końca bagnie Krauzego, to szedłem na jakąś sesję soundsystemową. To były jedyne niezależne wtedy imprezy. Z jakimś love mesydżem plus oczywiście wibracje. Paula mówi, że przyjechał Ronan, z którym robiła zagraniczne pismo Irie Up i wynajmuje od znajomych, co prowadzili na Dobrej serwis rowerowy lokal. Ronan był historykiem i dziennikarzem z Irlandii i podróżował po świecie z własną wystawą o soundsystemach. Sam miał swój, teraz jest szefem intel agencji. No i żebym wpadł bo razem coś knują itd. Jasne, wpadam, szybka piłka, od razy teges, wiadomo. Oni zakładają Reggae Galerię, Ronana wystawa, eko gadżety, muza/płyty, eko tkaniny, żarcie, proste, fajne, niezależne od wszystkiego. Super. No i to trwa jakiś czas, tłumów nie ma, ale ludzie nieśmiało wpadają i się wkręcają. Pomyślałem sobie, że jest to jedyna rzecz warta w tym momencie zainteresowania, wziąłem kumpla fotografa/DOP Kempę i zacząłem gadać z ludźmi tam i nagrywać te rozmowy. Interesowało mnie tzw szlachetne podejście. Żadnych obciachowych pseudo doku manipulacji. Nazbierało się tych ludzi 12. Ja mieszkałem na Sarmackiej 12 / dla prawdziwego Polaka szanującego historię, wybitnie znaczącej nazwy / i pod numerem 12. Był to rok 2012.

Pomyślałem sobie wtedy, że jest tak organizacja rastafariańska na Jamajce która się nazywa „12 Tribes of Israel” i honoruje zbawienie przez Jezusa. Nietypowo dosyć jak na Israel. Co nie. I oni mają 12 kolorów przypisanych do 12 funkcji, tychże 12 plemion. Nazbierało się wcześniej tych 12tek w życiu trochę i czemu by nie teraz jakoś je połączyć. Po niezależnych próbach w radio i w teatrze i być może jeszcze paru innych mediach, to była w sumie moja pierwsza w pełni własna produkcja filmowa połączona z własnym montażem i pracą nad tzw split screenami. Miałem grafiki od wybitnych artystów z Jamajki: Michaela Thompsona i Mau Mau. Muza głównie Aldub z Niemiec i enigmy Jah Seal 😉 Ponieważ traktowałem to jako coś pierwszego, niezależnego chciałem, żeby ruch postaci w pierwszym/drugim ekranie był poklatkowy. Jak w filmie. Na taśmie. Także wszystko oparte na pojedynczych zdjęciach. Żmudna robota. Wyszło mi początkowo 35 min. Później, żeby wrzucić na jakieś arti festiwale skróciłem do wymogu 15 min. Teraz z okazji 12 rocznicy wygrzebię tę wersję i może zrobię napisy angielskie. Ale sens tego był taki, że Zion osoby, którym prywatnie na Sarmackiej organizowałem pokazy ten film drażnił. Że jak Israel to trzeba im laskę robić, JPR. WTF. Jeden baran nawet użył sformułowania, że jest to mój „ego trip”. Pysznie, ja bym rzekł nawet. Czemu nie. Ludzi tzw prominentnie związanych z tym ruchem rasta w Polsce, jakichś nabzdyczonych pomijałem przy tzw castingu. Zależało mi na zwykłych nie napinających się osobach, zwykłych normalnie zagubionych w głupim systemie ludziach. Reszta robi biznes, tak jak na Jamajce jest to biznes. Mesydż to zupełnie co innego. I tu podobnie przy rozmowach czułem wielką chęć wyrwania się z tego polskiego betonowego więzienia i znalezienia się na słońcu, przy fajnej wibrującej zachęcającej się do bujania muzyce. Głębsze refleksje krążyły również wokół wyrwania się z niewolniczego, ekonomicznego lub opiniotwórczego systemu. Korpo etykiet. Wszystko w stronę wolności. Kolejne więzienie, kolejna wolność. To jest dopiero karma. Co nie. I jeszcze wyaferowana sztuczna palma Rajkowskiej, na skrzyżowaniu Nowego Świata i Jerozolimskich. A wszystko to w tzw Bibliotece 😉 HUH, słabo?

Ponieważ w międzyczasie, żeby spłacać kredyt i bawić się w producenta zrobiłem jakieś gównianych 12 historii dla jednej gównianej N’telewizji, więc premierę filmu „Rasta” zrobiłem w znanym klubie  znajomych „Regeneracja” w Warszawie. Znaleźć kogoś kto by wyświetlił /kupił/ pożyczył itd mój antysystemowy, bądź co bądź, „Rasta” okazało się kompletnie niemożliwe. Na tym polu cuda się nie zdarzają w Polsce. Co zrobić, do sieci, za darmoszkę. I dalej gówniane historie, w serii 12, żeby utrzymać więzienie, którego nikt nie chce kupić. W 2014 roku uratowałem jakiś gówniany format dla Polszmatu i z tej okazji znajomy kierownik produkcji zaproponował mi sformatowanie serialu o Polakach w Irlandii. Niestety producenta chciał znajomego, co wyprodukował „Idę”, którą swoją drogą dosyć przechorowałem. EUGH. Bardzo mi się nie podobał. Nie zNoszę ukrytej zion propagandy. Anyway. Jak się zdecydowałem w końcu zrobić pilota o Polakach co wyemigrowali do Irlandii z tego polskiego więzienia, znalazłem od razu kupca na moją studio celę. Polaków znalazłem oczywiście 12. Jakżeby inaczej. Uciekli z Polski i ułożyli sobie satysfakcjonujące życie w Irlandii. Tęsknili, ale… cóż rzec. Ludzie uciekali od 'zielonej wyspy’ wodza Ryryżego Kła na prawdziwą zieloną wyspę. Niebywałe. Jak to zmontowałem i oddałem taki dokumentacyjny odcinek „0”, żeby tam latało i hulało po kolaudacjach/redakcjach itd, sprzedałem celę i szczęśliwy jak źrebak na zielonej łące wyjechałem z Werą, którą wcześniej poznałem z okazji „Rasta”, w świat. Robić między innymi kolejny niezależny film. Jak się dowiedziałem, że nie chcą „Zielonej Wyspy” w mojej propozycji, że chcą ją uprzaśnić, czyli rozeszmacić, jak to polszmat, powiedziałem temu produ od stukania dziobem w drzewo, żeby się bujali i żeby mi oddał kasę za te tygodnie pracy, no bo oczywiście na to nie dał pieniędzy i okazało się w sumie, że ja zainwestowałem dobrych kilka razy więcej w ten super projekt. To zaczął coś tam sugestionować, napinać gumę 😉 projektując, że komu tu się bardziej ułoży, powiedzie itd. Obciach oskarowy. Co za wiocha. Polaczkostwo. Od polastik laczków na plażu.

Najeździliśmy się trochę. W 12 krajach zrobiłem Human Energy, o ludziach co chcą się wyrwać od zależności korporacyjnej energii. Nie będę opisywał problemów, bo było ich tyle co historii po drodze, z konspirą włącznie, jest opisana na blogu jako Święta Zielona Hipokryzja, i też na stronie www.humanenergy.in. Żeby zmontować, przeprowadziliśmy się do spółdzielczego mieszkania, no bo to o spółdzielniach film. I dopiero jak go skończyłem, wyremontowałem nigdy nie robioną wcześniej byłą prokuraturę PRL, no bo jak tu uciec w końcu od przeznaczenia. Wstawiłem nowe drzwi, bo nikt nie chciał się podjąć tego. Rozpakowałem swoje z piwniczowanych kartonów książki, odetchnąłem pełnym umysłem jak przyzwoity, cywilizowany człowiek i mogłem zacząć orientować się co by tu ciekawego w nowych okolicznościach byłych i nowych śledztw i spraw sądowych znowu poczytać sobie. Zakolegowałem się z antykwariuszem jednym i drugim, ale co wnet to internet.

Powiedzmy od 2018 roku zacząłem przeglądać aukcje na popularnym i chyba największym portalu polskim. I co się okazało, że bardzo dużo wyprzedawanych jest całych bibliotek, ale kompletnie różnych: szkolnych, osiedlowych miastowych, wiejskich, politechnicznych, muzycznych. Dla każdego coś miłego. I to w dodatku w cenach minimalnych, za przysłowiową złotówkę. Za 8, powiedzmy, to już zupełne hiciory, arcydzieła, rarytasy. I na odwrót za 30, 40 złotych jakieś kompletne badziewia napompowane przez niemieckie media. Zatrważające to było ze wszech miar, jakby cały naród przestawił się na wydawnictwa dołączane do kolorowych gazet. Albo zupełnie już utopił umysł w sieczce telewizyjno / kablowo / satelitarnej. W sumie niby nie powinienem był narzekać, znajdowałem rzadkie wydania poezji polskiej. Świetnie zadbane i ilustrowane bajki, legendy polskie i zagraniczne. Zestawy opracowań gier różnego typu czy niezłe wydawnictwa bezkompromisowych historyków, rzadko wydawanych w głównym obiegu. Pitawale i słynne śledztwa. Nie wspomnę już o literaturze pięknej. Piekielnie zastanawiające i bardzo smutne.

Do wiosny ostatniego roku bywałem raz w miesiącu w Warszawie, żeby załatwiać pewne sprawy i w wolnym czasie zrobić rundę po znajomych antykwariatach. Będąc w okolicy pewnej bliskiej mi Galerii Sztuki przy okazji oglądałem publiczny regał na którym ludzie zostawiają swoje książki. I pewnego razu zobaczyłem właśnie pięć pozycji z, moim zdaniem, jednej z najlepszych polskich serii wydawniczych w ogóle, czyli seri „Pod zegarem” Paxu. Serii pamiętnikarskiej, listów, wspomnień, moim zdaniem jedyny taki wybór kilkudziesięciu pozycji dotyczący pięknej historii Polski. Zostałem do następnego dnia i  o podobnej wieczornej porze znalazłem kolejny zestaw pamiętników i listów z jeszcze innej serii. Przez pięć dni wieczorami czatowałem i znajdowałem interesujące dzieła kultury polskiej, aż szóstego dnia poznałem tajemniczą damę o posągowej urodzie, otwartej twarzy, dużych oczach i z grubym blond warkoczem do pasa.

W pięknym, starszym wieku już dama przygląda mi się z delikatnym uśmiechem kiedy odzywam się do niej, że już od pięciu dni poluję na nią 😉 i jeśli mogę spytać, dlaczego akurat takie książki jak pamiętniki, tutaj zostawia. A ona na to: – A dlaczego akurat takie wspomnieniowe książki Pana interesują? Cudownie, nareszcie rozmowa. Ja – że moim zdaniem istnieje duże prawdopodobieństwo, żeby dowiedzieć się historii ze szczegółami okolicznościowymi i obyczajowymi za jednym zamachem. Że być może jest to prawda. Ona uśmiechnęła się promiennie do mnie. A ja, że jeśli ona ma więcej takich książek do pozostawienia, to może, żeby się nie męczyła, zabiorę za jednym zamachem, że tak powiem. Dama z warkoczem odparła, że być może… tylko musi porozmawiać z mężem, który ma od lat artystycznie szlachetnie wysublimowane hobby/pracę. Żeby może nie zdradzać wszystkiego. Zapisała numer telefonu.

Zadzwoniłem po krótkiej chwili i usłyszałem, że mogę przyjść, to było niedaleko. Jak otworzyła mi znajoma kobieta zobaczyłem stos toreb i kartonów w przedpokoju i usłyszałem tylko: – Ale proszę Pana, mój mąż jest…- I wpadł do przedpokoju facet w rozwianym jak szlachecka sukmana szlafroku przedstawiając się wieloczłonowym nazwiskiem i serdecznie podając dłoń. No cóż rzec. To cudownie polskie. Ja to uwielbiam. Połączenie nonszalancji, uzasadnionej historycznie dumy, niekłamanej fantazji i jakiegoś figlarstwa, by tak rzec po krótce. Jakbym się cofnął o parę wieków do Polski, o której myślę że jeszcze część Polaków marzy. Zaprosił do pokoju i zaczął opowiadać historię. Niezwykłą. Otóż była to para dyplomatów, która odziedziczyła księgozbiór po krewnym, wybitnym zdaje się dyplomacie i poecie itd. Nie chcę specjalnie rzucać nazwiskami, kto się domyśli ten się domyśli. Otóż właśnie historia na tę nutę którą grałem wcześniej. Krewny przed śmiercią chciał przepisać księgozbiór swojej ulubionej bibliotece uniwersyteckiej i ta… na moje zdaje się szczęście, odmówiła przyjęcia. Zaniemówiłem, nie mogłem w to uwierzyć.

Końcem swojego nosa czułem, że zdaje się spotyka mnie jakaś niezwykła kulminacja ze wszech stron historyczno szpiegowska, bo okazało się, że nie chodzi tylko o ten stos w pokoju, tylko o… trzy wielkie piwnice na dole, do których zeszliśmy po chwili. Zobaczyłem pełne kartony i regały już zakurzone ze stojącymi książkami. Serce mi biło jakbym skarb Abbe Farii odnalazł gdzieś na dnie jakiejś jaskini, na znanej mi tylko wyspie. Mój rozmówca cały czas oczywiście nawijał o historii Polski, kulturze niezależnej, o jakichś patafianach w polityce, a ja oglądałem grzbiety zakurzonych książek, wielu oprawionych w już przetartą skórę, i tylko łowiłem nazwiska. Szlachcic pełną gębą poprosił mnie tylko o chwilę jakąś, żeby mógł sobie odłożyć coś tam. I następnego dnia zacząłem razem z moim Jacopo nosić i wozić do pobliskiej zaprzyjaźnionej galerii, żeby móc je dokładnie przejrzeć. Akurat coś tam się wydarzyło, ktoś nie przyjechał i dostaliśmy duży pokój do dyspozycji na chwilę. I w ogóle, żeby jakąś równo wagę złapać i pomyśleć, bo bałem się, że oni się zaraz zmienią zdanie i już nie będę mógł ich pakować. Ale całe szczęście udało się. Dwa popołudnia nam to zajęło, żeby tonę książek przetransportować do tego artystycznego, fantastycznego, najbliższego azylu.

Czyszczenie z kurzu i brudu i przeglądanie było na prawdę ekscytujące, a to z bardzo prostego powodu, mianowicie dyplomata ambasador zaznaczał małymi cienkimi paskami ulubione miejsca w swoich książkach więc można powiedzieć, ze wchodziło się do połączonych wymiarów. Jakby do różnych person jednocześnie. Bo były to książki zarówno historyczne co i dyplomatyczne, ze szczególnym na to akcentem. Sporo wyboru szpiegowskiego, wojskowego, religijnego, dużo antyku, trochę filozofii, sporo esejów o polskiej literaturze, wiele o międzywojniu, z różnych stron. Sporo książek właśnie o ekonomii społecznej. Dużo bibuły, wydań ksero, no i oczywiście najciekawsze książki sprzed drugiej i pierwszej wojny światowej. Dobre polskie wydania, rzadko juz spotykane na zwykłych aukcjach. Oczywiście też spora część zdeaktualizowana, ale ciekawa ze względu właśnie na jego sposób widzenia. I udało się zapakować to wszystko do Husbila, który bynajmniej nie ugiął się pod naporem wiedzy i nie spalił praktycznie dużo więcej podczas jazdy. Znaczy jakaś siła dodatkowa go pchała 😉 Takie to buty hrabiego bez monet.

MEM(ENT)O MORI

Ta, gdzie się sam pojawiam zazwyczaj towarzyszyć chcą mi zwierzęta. W mieście są to najczęściej ptaki, kruki, gawrony, szpaki, czarne 😉 ale też i inne. Psy, koty są wszędzie. Na wsi, w lesie są to dzikie zwierzęta. Różne. Trzy lata temu widziałem czarnego bociana. Ostatnie kilka lat na przykład zdaje się oswajałem lisa 😉 Pojawił się trzy lata temu na drodze jak jechałem rowerem. Dokładnie jak minąłem znak ostrzegający przed dzikimi zwierzętami, który rozciąga się dokładnie tam, gdzie bywam. Wyskoczył z prawej strony ze zboża, stanął na drodze i zaczął mi się przyglądać. Zatrzymałem się. Patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy i po chwili wskoczył z powrotem tam skąd wyszedł. W międzyczasie różne zwierzęta przechodzą i podchodzą, dziki, łosie, sarny. Różne. Orły pojawiły się niedawno. Krążą cały czas nad domostwem. Rok później zauważyłem, że lis podchodzi coraz bliżej. Nie mam kur więc zapewne chodziło mu o coś innego. Trzeba uważać na lisy swoją drogą, bo potrafią roznosić wściekliznę. Rok temu pojawił się na piwnicy, trzy metry ode mnie. Popatrzył na mnie, później przed siebie, później znowu na mnie i pobiegł w swoją stronę. Nie zdążyłem zrobić mu zdjęcia, bo wolę się przyglądać i zatrzymywać obrazy w głowie. Jednak tam są bliżej i bezpieczniejsze 😉 Ćmy mnie kochają.

4.05.2024 CDN