poza LIMUzyną 19
... NJ/NYC ... WRUCH ...
WSZYSTKIE DNI / HISTORIE I ZROBIONE ZDJĘCIA SĄ PREZENTOWANE CHRONO / LOGICZNIE
Podróż, niezależnie od sposobu, środka przemieszczania czy dystansu to taka mniej lub bardziej zaawansowana metamorfoza. Inicjacja jej kształtuje się z czasem. Może być natychmiastowa, zaplanowana, może być następstwem następujących po sobie bezwzględnych okoliczności, wizji, myśli czy incydentów. Oczywistością jest, że jej sens cząstkowy zazwyczaj odkrywamy po drodze, całkowity – z czasem, na końcu lub wcale. Zależy od błogosławieństwa, przebiegu, jakiejś uczciwości i sprawiedliwości, również w sprawach towarzyszących, światopoglądowych czy wszystkich innych istotnych pochodnych. Ważne jest, żeby zachować czuj/noś/ć i… waż/kość. Zwłaszcza, jak to mówią… jak nie znasz dnia ani godziny. Ale co jeśli prawie już wszystko znasz… Cóż, po zrozumieniu potencjału, pozostaje przygotować resztę, pozałatwiać, żeby nie zrzucać na kogoś kłopotu, pożegnać się z byłym życiem, może nawet przygotować cenności na sprzedaż, bo kto wie… może już się nie wróci. Po prostu, taki nawyk wyrobiony przez lata. Taka, jakby to powiedzieć, taka druga natura.
Zapowiedziany przez jedno zdjęcie palestyńskiego dziecka na na sieci jesieni 2023, ze szwem w kształcie litery „Y” rozciętego tułowia, a uruchomiony na początku stycznia 2024 przez drugie zdjęcie, pięknej dziewczyny, cały rok był w ostatecznym sensie zapowiedzią nowego życia, o którego zmianę trzeba było, jak zwykle zawalczyć. Obecny rok był od początku z tą właśnie zmianą / obietnicą / wizerunkiem nowego spełnionego życia, był linią dojrzewającą – i niejako powtórzeniem całego życia poprzedniego. Jakby w końcu stanąć na końcu starego świata, dostrzec nowy i przekraczając granicę, mieć oczy dookoła głowy, widzieć i przeżywać go jeszcze raz w intensywnym przelocie. I sygnały te docierały oczywiście chronologicznie. Najpierw po świętach Wielkanocy odzyskałem wszystkie rzeczy z mojego całego życia, które straciłem w maju 2024 wyjeżdżając z Polski. Później w przedmieściowym hipermarkecie gdzie zazwyczaj robiłem zakupy spotkałem koleżankę z klasy z liceum, Ewę Domańską, bardzo zdolną matematyczkę, smutną w czerni, której żeby w miarę szybko opowiedzieć ostatnie 32 lata życia użyłem jednego klucza porządkującego, klucza tropienia / obcowania / dominacji syjonizmu. Miesiąc później w tym samym miejscu spotkałem dziennikarkę i pisarkę, Martę Sawicką wyjątkowo i przypadkowo z Warszawy, która po spotkaniu w 2005 roku jakiś czas później zaproponowała mi pracę w telewizji, kamienia milowego doświadczenia. Kiedy opowiedziałem jej historię tej właśnie zapowiedzi zmiany mojego życia, odpowiedziała, że to jak z „Samotności w sieci” Leona Wiśniewskiego. Wydarzeń oczywiście było dużo więcej, żeby wymienić kilka symbolicznych. Taka to właśnie zagadkowa, wyczekiwana adaptacja. Z tego to właśnie powodu, jeszcze raz.
Podczas wielu podróży pociągiem do Warszawy rozmawiałem z wieloma różnymi osobnikami. I oczywiście od osobowości zależy iloma i jakimi informacjami chcesz się podzielić / wymienić itd. Pod tym względem ta podróż była wyjątkowa. Siedziałem na przeciwko kobiety z dzieckiem, które od chwili kiedy usiadło zaczęło mieć ochotę na planszową grę. Mama na drogę kupiła przez omyłkę warcaby, bo dziecko nie mogło ich rozpoznać / odróżnić od szachów, a po mojej uwadze co to za gra jest powiedziało z uśmiechem, że „w szachach jest wybitna”. Roześmiałem się bo i cudownie i brawurowo. Mama również się uśmiechnęła i być może trochę zawstydziła po tak celnej córki odwadze;) Mama, Małgorzata Żuk okazała się być fotografem ślubów i wesel, a córka Kalina sympatyczną, inteligentną miłośniczką gier o których zaczęliśmy swobodnie rozmawiać. Opowiedziałem trochę swoich historii, o tym dlaczego jadę do tego upadłego miasta / kraju. Małgorzata przyznała się, że dwie jej siostry wyszły za mąż za muzułmanów. A ja, że znałem tylko jedną kobietę o tak kwiatowym imieniu Kalina – Zalewska, z której redakcją, około moich 33 rodzin, zrobiłem swoją pierwszą tv samodzielną pracę / cykl w Telewizji Polskiej: 4 minutowe „Zaproszenie do Teatru TV” i pierwsze na spektakl „Góra Góry” o ojcu Janie Góra, inauguratorze i prowadzącym spotkania religijne w Lednicy. Tamta sytuacja też była przedziwna, bo miałem ograniczony czas ekipy a ksiądz siedział w „SteakHousie” na Alejach Jerozolimskich Warszawy z kilkoma miłymi dziewczynami przy suto zastawionym stole i nieprzerwanie biesiadował. Nie powiem, żeby mnie to czekanie na odpowiedni kontekst nie irytowały, bo pasował jeden spektakl do drugiego jak pięść do nosa. Czyjego?
Pomijając elektroniczne wersje, zawsze biorę ze sobą parę książek papierowych, bo lubię ten zapach i celebrację / rytuał, taki inny wpływ formy. Tym razem wziąłem ze sobą oprócz żelaznej pozycji o grach, „Cztery Oblicza Militaryzmu” Bronisława Maszlanki, coś o walkach Polaków na przestrzeni dziejów w Stanach i „Korzenie Totalitaryzmu” Hanny Arendt, z której tezą o banalności zła nie do końca się zgadzam, ale której przykład niezgody ze środowiskiem żydowskim w Stanach i nie tylko, uważam w jakimś sensie za wzorcowy. Małgorzata, biorąc pod uwagę narastające szaleństwo i jakąś piekielną równię pochyłą, również, a może przede wszystkim przy wjeździe tzw OBCYCH do Stanów, poradziła mi żebym rozważył ryzyko utraty tych książek no i być może ryzyko wjazdu… No cóż, może to i racja. Huh. Zresztą, po co wozić drewno do lasu. I znowu przypomniała mi się analogia sprzed paru dobrych lat, kiedy trafiłem z powrotem do Warszawy, tzw N’City, wynająłem mieszkanie nad Teatrem Polonia, niedaleko nikomu niepotrzebnej Taniej Książki na Koszykowej. I zaczynając terminowanie w Telewizji, tam właśnie kupiłem pierwsze dwie właśnie Hanny Arendt: „Myślenie” i „Wola”.
Jak wysiedliśmy w Warszawie, Małgorzata pożegnała się ze mną uściskiem jak z przyjacielem; trochę ciepła przed betonem nigdy za wiele. Jak wybrałem się ostatnio w Białymstoku na kebaba i spytałem czy to baranina czy wołowina czy kurczak, dostałem taką odpowiedź: „Proszę Pana, jeżeli ktoś w tym mieście powie Panu, że to któreś z wymienionych mięs, proszę nie wierzyć, wszystko to kłamstwo bo to tylko wieprzowina. Nic innego się nie opłaca za tę cenę”. Pogadaliśmy chwilę o starych czasach, których wyrobione wzory powinny dawno temu zostać powszechnie przeszczepione na zwykły grunt, ale jeżeli to prawda, to znaczy, że coś nie pozwala. W Warszawie wybrałem się w centrum na świetnego mieszanego – baranina z wołowiną kebaba. Metrem przejechałem na Ursynów i zamówiłem taksówkę. Kierowca Jacek opowiedział, że był ostatnio w Kanadzie i że zarówno tam jak i w Stanach emerytura przestała działać, jeżeli nie masz swojego mieszkania. Takie przyśpieszające, nie do uniknięcia samo/zniszczenie.
W samolocie do Rumunii jakaś kobieta z dzieckiem wyprosiła miejsce przy oknie i usiadłem na tzw niewygodnej dostawce obok mężczyzny, który od razu zaczął w telefonie ze słuchawkami oglądać polski film z napisami. Był to prequel do serii trzech starych komedii, chyba najbardziej znanej, powtarzanej i cenionej w Polsce czyli „Sami Swoi”. To w ogóle jest pewien fenomen, ta seria, a szczególnie pierwszy film. Historia powojennego antagonizmu dwóch rodzin żyjących obok siebie na wsi oddzielonych płotem, do którego w newralgicznie ważnych momentach podchodzą i na zmianę kłócą się, szczególnie o kawałek ziemi, wyzywają i godzą; z jaskrawą przewagą nieustającej zmory. Reżyser Sylwester Chęciński podobno wcale nie zamierzał robić komedii tylko moralitet. I kiedy na premierze usłyszał głośno porykującą ze śmiechu zjednoczoną salę kinową to podobno się rozpłakał. Tak to właśnie w Polsce na opak bywa. Pooglądałem chwilę, ale jak wywącham cukier do widza i przaśność to mnie ta namolna przewidywalność zaczyna nudzić.
Zmiana różnych lotnisk, o dziwo, położonych bardzo blisko siebie. Na kolejnym ciekawa wystawa zdjęć rumuńskich autorów i obiektów – Human Nature. Długi lot co tu obejrzeć, za dużo nie ma do wyboru. Większość widziałem. Nowa wersja historii Edwarda Streetera w komedii o rozwodzie/zaręczynach/weselu już bardzo bogatych kubańskich emigrantów, czy już wcale nie taka futurystyczna acz dystopijna, bezwzględna i krwawa „Wojna Domowa” w Satanach, wojennych reporterów, par excellence – trafionych zdjęć i polowaniu na trofeum / 'skalp’ z prezydenta. Jakbym oglądał Gazę w Ameryce. Kobieta siedząca obok o podejrzanie skandynawskiej urodzie zdecydowała się na drugą część „Soku z Żuka”, ale już nie o Adamie i Barbarze, a o powrocie żony na rzeczonego Żuka, po swoje. Kobieta póżniej wyjęła książkę Emmanuela Carrère „Limonow”. Mało empatyczny starszy Żyd siedzący przede mną tak strasznie nadwyrężał fotel, że przesiadłem się na tył samolotu i wybrałem na koniec lotu drugą część Diuny.
Kiedyś Anka Cisak na dowód możliwej wspólnej egzystencji dwóch nie bardzo przystających do siebie osobowości/charakterów przekonywała mię, że reżyser „Soku z Żuka” Tim Burton i jego żona Helena Bonham-Carter żyją obok siebie w dwóch oddzielnych domach. I podobno bez siebie żyć nie mogą. Ale nie sprawdzałem prawdziwości tej historii. Jakoś nie było już takiej potrzeby. W sumie każdy pustynny film i własne doświadczenie przywołują mi słynne zdanie Lawrence’a z Arabii: „Lubię pustynię. Jest czysta.” Pomijając kontekst doczepienia tego cytatu do jakiegokolwiek znaczenia/obrazu/terytorium wywołuje to od razu jakąś przewrotność, jakąś tajemnicę znaczeniową. Tuż przed lądowaniem zobaczyłem z góry Nowy Jork wysuszony na wiór, by tak rzec. Zgasłe kolory zieleni, szarość i beton. Deszczu tu dawno nie było, zdaje się. No bo i po co? – Po zeszłorocznej powodzi… Jak wylądowaliśmy, okazało się, że czekanie na stanowisko się wydłuża i wywołuje zniecierpliwienie pasażerów. Ustawiczne prośby kokpitu, o pozostanie na swoich miejscach konsekwentnie były lekceważone przez jedną, jaskrawie wyróżniającą się grupę etniczną – Żydów; I, o dziwo… – o zupełnie beznamiętnych wyrazach twarzy.
DZIEŃ1
Po bezproblemowej kontroli i akceptacji usiadłem w małej wyjściowej poczekalni niewielkiego terminala i przez wyciągniętą rączkę mojej stojącej przede mną, jedynej jak do tej pory walizki, czarnej Samsonite, popatrzyłem na szklane drzwi wyjściowe. Byłem raz w USA, w stanie Indiana w 2008 roku tuż po zrobieniu na Jamajce zdjęć do filmu o Bobie Marley’u. Po rozczarowaniu gangsterskim Kingston i w ogóle przereklamowaną niby tajemnicą raju, ale wyluzowaną muzyczną Jamajką przyszło kolejne. Podobała mi się gdzieniegdzie architektura w Chicago, tajskie jedzenie i jazz na festiwalu. Nie chce mi się nawet wyliczać wad, dyskomfortacji praktyczno-estetycznych i tez ile pustego schematywizmu i hipokryzji wtedy doświadczyłem. Wiadomo, że coś nie tak jest z tym miejscem było i tyle.
Ale Stany bynajmniej nie odpuszczały. Później pojechałem w 2010 na ślub siostry przyjaciółki Cisak do Indii i było ciekawie bo egzotycznie, ale nierówno biednie. Dosyć szybko zostawiłem zorganizowaną grupowycieczkę z osobisto/rozrywkowych powodów i głównie sam przejechałem dookoła kraju kończąc na weselu w Chennai. Właściwie najciekawszym spotkaniem i pierwszy raz spotykanym na taką skalę doświadczeniem była obecność billboardu jednego filmu / bohatera, którego twarz, gdziekolwiek się nie udałem, towarzyszyła mi i niejako komentowała wszystkie historie po drodze, często rozbawiając do łez. Była to twarz rzekomo najbogatszego aktora na świecie, bożyszcze Indii, Shah Rukh Khana i filmu, nomen omen, „I’m Khan”. A wspominam między innymi o tym, że jak po powrocie go obejrzałem okazało się, że film był marzeniem i wędrówką opóźnionego Khana do Stanów, żeby spotkać się z prezydentem. Tak, tak. Później podróżowałem już tylko po Europie, Maroko i Izraelu. Minęło 17 lat i wiele egzotycznej wody w rzece i krwi w strumieniu upłynęło.
Zarezerwowałem hotel w dzielnicy indyjskiej w New Jersey, wstałem i podszedłem do stoiska z lewej strony drzwi lotniska. Ładna dziewczyna w ubraniu sugerującym wyznawany Islam sprzedawała karty internetowe. Pogadaliśmy chwilę o obowiązujących cenach w komunikacji i transporcie. Zbliżając się do drzwi zrozumiałem, że z tymi wszystkimi przeżyciami, uczuciami powinienem, niezależnie od nowych intencji, czuć dokładnie to, co gdybym nałożył typowe buty imigranta. Zresztą, istotne jest to, że kiedy jestem w nowym miejscu wielopoziomowo daleko oddalonym i mam stosunkowo dużo czasu lubię wszystko oglądać i maszerować z buta. Jeśli dam jeszcze jedną szansę, powiedzmy, wszystko mnie znowu ciekawi i… wyszedłem przez drzwi. Uruchomiłem wszystkie zmysły i uderzył mnie obrzydliwy, dziwny, zgęstniały smród powietrza.
Trwała jakaś modernizacja, robotnicy w kaskach coś wykrzykiwali i kierowali ruchem przejścia do windy transportu lotniska. W wielkiej pustej windzie ojciec trzech synów pouczał infantylnie jak mają reagować. Trzy przesiadki metrem przez Jamaica Station i wyszedłem z walizką na Manhattanie na 33. Widoki Nowego Jorku są dobrze znane zainteresowanym. Opakowane podobnie, wielokrotnie już wręcz kliszowo wywołują w mediach różnego sortu ten sam zestaw. Jak szedłem pierwszy krótki dystans, żeby zmienić linię metra, poczułem przede wszystkim zapach i osaczenie kwadratowej dżungli. Taki specyficzna skoncentrowana mieszanka prażonego betonu, spalonych opon, dominacji thc marihuany, amerykańskich detergentów, mixu silnych perfum ludzi mijających itd itd, dusząca jak diabli, w nagrzanej lipcowej atmosferze popołudnia odbijająca się od struktury sześcianu i wyniosłego zespołu powtarzających się graniastosłupów wywołała dodatkowo uczucie ostatecznej nieprzystawalności. Pustynia wydała mi się o niebo i wydmy przyjemniejsza
Przejechałem metrem rzekę i wysiadłem na Journal Square po drugiej stronie metropolii czyli Jersey New Jersey. Okazało się, że polska sieć w moim telefonie o dziwo nie obsługuje ani połączeń ani internetu i pytając się ludzi o adres, będąc kilka razy wprowadzonym w błąd w końcu dotarłem do hotelu w Indyjskiej dzielnicy. Co jak nie zdjęcia potrafi w dzisiejszych czasach natychmiast ’dobrze’ oszukać. Podczas wielu różnych podróży rezerwując niedrogi hotel, częstokroć okazywało się, że to kwatera prywatna albo hotel bez obsługi w większej kamienicy, z dostępem poprzez kodowane z zawartością klucza małe skrzyneczki. Ten okazał się połączeniem obydwu wersji. Poprosiłem przyjemnie wyglądającą hinduską dziewczynę, tłumacząc swój problem, żeby zadzwoniła pod podany telefon, ta się uśmiechając zgodziła i okazało się oczywiście że wcześniej nie dostałem tych kodów, bo facet tłumaczył kręcącym tonem, że niby je o określonej godzinie je zmienia i wtedy informuje, ale mnie się wydało, że po prostu zapomniał. Sporo drzwi, sporo kodów, jeden klucz. Na koniec powiedział, że „pierwsze w hotelu drzwi za wejściem do rozpoznania mają literę „I” jak „Indie”, a drugie, moje, „E” jak Eden”. Cóż. Podziękowałem miłej, ładnej dziewczynie i poszedłem natychmiast spać.
Cała podróż, którą zaczęła Limuzyna, a później samochód, pociąg, metro, taksówka, samolot, autobus, kolejny samolot, 4 x metro i w końcu spacer trwała 33 godziny. Odespałem adekwatnie i z rana wstałem rozejrzeć się po hotelu. Światło w pokoju nie działało. Na korytarzu po chwili spotkałem jedynych gości tego hotelu, dwóch Polaków, emigrantów którzy przyjechali z Bostonu, Massachussets na staż. Chwilę pogadaliśmy chłodno i schematycznie i sobie poszli. Sam w hotelu i niewiele co działało. Woda pachniała żelazem i czymś nieprzyjemnym jeszcze. Obejrzałem pozostawione produkty spożywcze, które zawierały horrendalną ilość uzależniającego zabójczego cukru. Niewiarygodne samozadowolenie w samozniszczeniu. Zucker fucking berg.
DZIEŃ2
Wyszedłem z hotelu się rozejrzeć. Pamiętany zapach poprzedniego dnia rozrzedził się w szerszej przestrzeni wzbogacony indyjską kuchnią i generalnie tej kultury zapachami. Zapytując w lokalnym sklepie o ulubioną kawę, powiedzieli mi, że tego czego szukam, w tej dzielnicy nie znajdę. Pomyślałem, że dobrze byłoby się dowiedzieć czegoś więcej z wiarygodnej ręki. Poza znajomymi, couchsurfingiem najlepiej jest pojechać na jakiś workaway albo workpack gdzie ludzie za parę dni częściowej pracy mają tygodniowy nocleg i wikt za darmo. Oni znają najwięcej przyjezdnych historii w duchu i skali emigranta i wiedzą gdzie-co. Czasu nie było, żeby skorzystać z takiej platformy, ale znalazłem taki hotel na południu NJ. Cóż, urok osobisty i ryzyk fizyk.
Wychodząc z tej dzielnicy z walizką na kółkach i maszerując w bardziej wyludnioną poczułem się jak jedna połowa w trackingu kamery z „Mystery Train”. Nie było to oczywiście Memphis, ale znajomo podobne, puste, w większości wyświechtane ulice. Często bez żywego ducha, ale zawsze z zapachem marihuany, jakby źródło jej wydychanego pochodzenia należało do ducha. Dziwnie się czuje, spacerując po tak rozległych, zabudowanych, zaśmieconych i opuszczonych przestrzeniach. Wydają się one zupełnie niepotrzebne, a pojedyncze osoby, które spotykasz, nabierają jakiegoś eschatologicznego, symbolicznego znaczenia. Trudno od tego uciec. Zupełnie bezwiednie układa sam się układa wzór wyrzuconych byle gdzie różnego stopnia i rozmiarów wyrzuconej niegdyś potrzebnej materii. Cóż, może za dużo bananowego, czekoladowego masła.
W zasięgu kilometra przez ulicę przechodzi murzynka z farbowanymi białymi włosami. Na wielkim stadionie z powiewającymi flagami gra w piłkę nożną jeden latino-podobny chłopiec. Po chwili przejeżdża obok mała czarna dziewczynka na dziecięcym rowerku. W wielkiej zgaszonej, przybrodzonych, rzekomo zielonych liści przestrzeni parkowej, na środku wielkiego skweru jedna para blisko obok siebie. Co jakiś czas zza rogu wyjdzie mamrocząca pod nosem niestabilna postać, itd itd itd. Czego dokładnie oczekiwanego wywołują te obrazy o mitologicznych skojarzeniach, huh. Skąd to się bierze i czy można się obejrzeć. I słyszę tylko dziwne powietrze miarowy stukot kółek walizki na zmiennej, płytowo-betonowej powierzchni, gdybym szedł z plecakiem, to bym być może nie czuł tak bardzo tej dystynkcji. Im dalej na południe tym biedniej.
Po niecałej godzinie względnie czujnego marszu jesteś absolutnie przekonany, że narodowym sportem USA jest wynajem locum i rozliczanie podatków. Zanim dotarłem do hotelu, zatrzymał się nagle za mną zupełnie z widoku zardzewiały samochód, nie widziałem jeszcze takiego na chodzie, wyszedł facet, wziął reklamówkę z żarciem, zostawił pod drzwiami, zrobił zdjęcie i pojechał. Jak taka monotonia od razu nie zabija. Coś ewidentnie musi to wspomagać.
W docelowej dzielnicy odległość miedzy domami była mniejsza czasami od 1m. Podchodząc do hotelu z zasłoniętymi oknami, zauważyłem hinduskiej urody dziewczynę podchodzącą z drugiej strony chodnika. Podeszliśmy do drzwi i zadzwoniłem dzwonkiem. Odezwał się kobiecy głos i surowym angielskim poprosił o przedstawienie się. Zrobiliśmy to oboje, w sumie kilkukrotnie, aż do absurdu, nawet przeliterowując nazwiska, bo kobiecy głos ciągle o to prosił i okazało się, że naszych rezerwacji rzekomo nie ma. Dziewczyna prosiła o otwarcie drzwi, ale bezskutecznie. Kobiecy głos się zawieszał, znowu prosił o nazwisko itd itd. W końcu po jakichś 10 min okazało się, że jednak rezerwacja dziewczyny jest, ale mimo to, czekaliśmy jeszcze jakieś 10 min aż moja rezerwacja została potwierdzona i w końcu drzwi się otworzyły.
Po zostawieniu walizki w popołudniowo bezludnym hotelu i żeby nie marnować czasu, wziąłem aparat i udałem się nad wschodnio-południową część New Jersey, nad wybrzeże. Dopiero tutaj można było poczuć ducha imigracji i różnorodności Amerykańskij i jak tutejsza, ogólnie pojęta, żeby nie obrażać poszczególnych narodowości czy etniczności, kultura kulinarna jest dewastująca. Ale kogo to obchodzi…
25.10.25











































































